W starych legendach i przepowiedniach słyszałem nie raz, że przyjdzie taki moment, gdy „człowiek będzie szedł po śladach stóp na piasku, aby znaleźć drugiego człowieka”. Nie trzeba było długo czekać, a proroctwo zaczęło się wypełniać na naszych oczach.
Jako zażarty przeciwnik tytułomanii zauważam, że coraz rzadziej spotykamy się jako ludzie, a nasze relacje można określić jedynie jako kurtuazyjno-służbowe. Wiem, że zawsze tak było. Możemy o tym przeczytać chociażby w historii Cesarstwa Wschodniego, gdzie zwykły śmiertelnik musiał rozmawiać z cesarzem za pośrednictwem lustra, żeby przypadkiem blask chwały cesarza nie poraził nieszczęśnika.
Niestety tytuły, stanowiska i przypisywane sobie kwalifikacje staję się dzisiaj barierą nie do przebicia. Niewiele jest osób, które zwracają się do mnie po imieniu, a przecież bardzo lubię swoje imię. Któż nie chciałby zostać „darem od Boga”? Nie obawiam się, że dodanie tytułu „ksiądz”, „ojciec”, czy „dobrodziej” (z tym akurat spotykam się rzadko - ha ha ha) zmienia moje podejście do rozmówcy, ale jestem przekonany, ze z drugiej strony może budować pewną barierę, która nie jest tylko zwykłą rewerencją, ale podszyta może być zwykłym strachem. Nie chcę, żeby ludzie się mnie bali. Nie zależy mi także na tym, aby poprzez tytuły oddawali mi chwałę.
Tyle mówi się, że Kościół powinien być blisko ludzi, ale w praktyce już tak wielkiej chęci nie ma. Przyznajmy się. Lubimy te wszystkie tytuły: ekscelencja, eminencja, ksiądz, dyrektor, prałat, profesor, doktor, dziekan, proboszcz, wikary, prefekt, mistrz, etc. etc. Końca nie widać!
Jeżeli komuś jest to potrzebne to proszę bardzo. Dla mnie liczy się to, jaki jesteś, a nie jaki tytuł nosisz. Noblesse oblige. Chcesz by tytułowano cię według uznania, to zachowuj się tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, że słusznie tytuł ten ci przypisano. W przeciwnym razie pozostań przy swoim chrzcielnym imieniu. Da ci to sporo wolności. Bądź człowiekiem, bo ten tytuł to najszlachetniejsza rzecz jaką możesz posiąść.