Chciałbym rozprawić się z pewnym psychologicznym mitem. W relacjach międzyludzkich dochodzi często do różnych konfliktów. Stajemy wtedy przed wyzwaniem, aby sobie z nimi poradzić i je rozwiązywać. W powszechnym mniemaniu uważa się, że najlepszą metodą rozwiązywania problemów jest rozmowa. Nie raz słyszałem z ust innych: „Musicie ze sobą porozmawiać i wyjaśnić sobie pewne sprawy”. Wszystko ładnie, pięknie, ale metoda ta nie zawsze jest aż tak skuteczna, jak się wydaje.
Konfrontowanie ze sobą ludzi może oczywiście nieść ze sobą wzajemne porozumienie, ale najczęściej zdarza się to w sprawach małej wagi. Są to sytuacje, kiedy wzajemna niechęć i poziom emocji nie przekraczają zdrowej normy. Zupełnie inaczej dzieje się, gdy dochodzi do konfrontacji w sprawach ważnych, które dodatkowo mogły nas zranić lub skrzywdzić. Wtedy wzajemna rozmowa może przerodzić się w kolejne pole bitwy, gdzie walka potoczy się „na śmierć i życie”. Zresztą celowe stawianie naprzeciw siebie ofiary i oprawcy może być przejawem braku empatii i skrajnej nieodpowiedzialności. Takich rzeczy nie robi się ludziom!
Wiem, że wielu psychologów podniesie głos, że właściwie nie ma lepszego sposobu niż wzajemne rozmowy między ludźmi, ale niestety nie wolno nam przeceniać tej metody. Znam wiele takich rozmów i konfrontacji, które zakończyły się wielką klapą. Pogorszyły nawet sytuację. Rozmowa nie jest zatem jakąś „złotą receptą” na rozwiązywanie problemów. Czasami nie da się rozmawiać, a można się jedynie wysłuchiwać. Wydaje się, że wzajemne „wygarnięcie sobie żali” poprawia sytuację między rozmówcami, ale efekt często jest krótkofalowy. W takich rozmowach sprawdza się stara amerykańska zasada z filmów sensacyjnych: „wszystko, co powiesz może być użyte przeciwko tobie”. Są ludzie, którzy tylko grają pogodzonych, a przy najbliższej okazji wykorzystają wszystko, co usłyszeli, aby zaatakować ponownie.
Chciałbym zostać dobrze zrozumiany. Nie chodzi mi o to, żeby ludzie przestali ze sobą rozmawiać i rozwiązywać konflikty na drodze dyplomatycznej. Moim celem jest zburzenie naiwnych oczekiwań, że wszystko da się wyjaśnić poprzez rozmowę. Jest to możliwe tylko przy bardzo określonych warunkach, takich jak: szczere intencje, dojrzałość osobowa, wola poprawy, gotowość na ustępstwa, szczere słuchanie drugiej strony, wzajemny szacunek, traktowanie drugiego człowieka z godnością itd.
Wielokrotne konfrontowanie ze sobą skonfliktowanych ludzi jest po prostu bez sensu. To przejaw jakiegoś skrajnego pacyfizmu, który twierdzi, że wszyscy muszą się ze sobą zgadzać, lubić i pochwalać. Niestety, nasze relacje są zbyt skomplikowane, żeby mogły zostać uzdrowione z automatu „przy filiżance kawy”. Myślenie w stylu: „Ja mu powiem, co myślę i on to zaakceptuje, bo to jest prawda” zakrawa o łatwowierność i śmieszność jednocześnie. Może być też przejawem pychy i odgórnego zakładania, że to ja mam rację, a inni niech się dostosują.
Żeby nie być gołosłownym wspomnę o tym, że także Jezus nie zawsze podejmował się rozmowy z nieprzyjaciółmi. Najsłynniejszą sceną jest ta, gdy Jezus nie rozmawia z Herodem. Podobnie małomówny jest Jezus, gdy staje przed arcykapłanem. Nie wchodzi w cyniczną grę. Wie, że chcą Go pochwycić na słowie. Rozmowa jest tylko pretekstem do kolejnego ciosu. Jezus nie jest naiwny i nie daje się wciągnąć w te gierki. Powiedział to, co było do powiedzenia i milczy.
Zanim zatem poradzimy komuś rozmowę lub sami staniemy „oko w oko” z drugą osobą, żeby sobie porozmawiać, warto ocenić bilans zysków i strat. W przeciwnym razie zamiast przygotować warunki pokoju, otworzymy nową wojnę.