Jeszcze pół roku temu, na początku zdarzeń z koronawirusem, w domach i kościołach przeprowadzano modlitewny szturm do nieba. Modlono się wspólnie i indywidualnie. Podawano intencje i osoby, którym nasza modlitwa się należy. W internecie transmitowano wszelkie formy pobożności. Dzisiaj sytuacja wygląda trochę inaczej.
Nie chcę wchodzić w dyskusje na temat samej pandemii. Zostawiam tę sprawę tym, którzy czują się powołani do wypowiadania się w tej kwestii. Zastanawia mnie jednak osłabienie w gorliwości modlitewnej. Faktem jest, że nadal chorują ludzie. Lekarze, medycy i pielęgniarki narażają swoje zdrowie, żeby być przy pacjentach. Sam wczoraj byłem świadkiem, ile „zachodu” trzeba, żeby ratownicy medyczni mogli wyjść z karetki, aby zobaczyć pacjenta w domu. Po kilku minutach w kombinezonie i maskach ciężko oddychali z przegrzania. Takich wyjazdów mają w ciągu dnia pewnie kilkanaście. Czy starczy im zapału i wiary we własną pracę? - myślałem patrząc jak zakładają kombinezony.
Wróćmy jednak do naszych powinności wynikających z wiary. Czy rzeczywiście starczyło nam gorliwości tylko na kilka miesięcy? Czy Boża Opatrzność nie jest nam już potrzebna?
Mam wrażenie, że przypominamy trochę biblijny Izrael, który nawracał się do Boga tylko wtedy, gdy spadały na niego jakieś nieszczęścia. Kiedy jednak żył w pokoju i dobrobycie szybko zaczynał wymądrzać się przed Bogiem i szukać innych rozrywek. Zapominali o Bogu, bo w ich mniemaniu przestawał im być potrzebny.
Rozumiał to prorok Ozeasz, który wołał do przekornego ludu: Cóż ci mogę uczynić, Efraimie, co pocznę z tobą Judo? Miłość wasza podobna do chmur na świtaniu albo do rosy, która prędko znika (Oz 6,4).
W obecnym czasie nie potrzebujemy jałowych dyskusji, oskarżeń i podsycania paniki. Potrzeba nam gorliwości i wytrwałości, bo czy może ostać się dom, który jest wewnętrznie skłócony?