Świat codziennych relacji wypełniony jest grzecznościowymi zwrotami bez pokrycia. Na pytanie o stan samopoczucia odruchowo odpowiadamy, że „wszystko dobrze”, nawet jeśli dobrze nie jest. A kiedy już zupełnie nie wiemy, jak pociągnąć rozmowę to zaczynamy spoglądać w okno i oceniać, czy pogoda dziś dobra, czy zła, czy będzie cieplej, a może i tak dobrze, że wiatr nie wieje. Bo przecież „najgorszy jest wiatr”. Tak można w nieskończoność. Nie ma w tym pewnie nic złego, dopóki tematem naszych błahych konwersacji nie stają się tematy poważne. Wydaje mi się, że szczególnie w rozmowie o Kościele nauczyliśmy się odpowiadać w wyuczony sposób i właściwie na każdy problem odpowiadamy: „Wszystko dobrze”. Otóż, moi drodzy, prawda jest taka, że dobrze nie jest.
W debacie o Kościele toczy się pewna gra pozorów. Wynika ona z przekonania, że o Kościele można mówić wyłącznie dobrze, albo po prostu milczeć. To myślenie podszyte jest swego rodzaju strachem, który streścić można krótkim przysłowiem z moich rodzinnych stron: „Kto na księdza szemrze, ten bez księdza zemrze”. Co więcej, ten mechanizm obronny w dyskusji o Kościele często zamienia rolami sprawy pierwszorzędne ze sprawami drugorzędnymi. Zatrzymujemy się na zewnętrznych formach, statystykach, reklamie i nie zaglądamy w głąb, do konkretnego miejsca i sytuacji. Pomijamy los pojedynczego człowieka, bo ważniejsza jest wspólnota. Przypomina to trochę sytuację z Ewangelii, gdzie arcykapłan doszedł do wniosku, „że lepiej jest, gdy zginie jeden człowiek, niżby miał zginąć cały naród”. W takim przypadku dyskusja sprawia wrażenie merytorycznej i obiektywnej, ale ostatecznie niczego nie rozwiązuje i kończy się sformułowaniem: „No tak po prostu jest i co zrobisz, jak nic nie zrobisz”. Pasja z jaką piętnuje się błędy w sprawach drugorzędnych jest wprost zadziwiająca. Przypomina ona sytuację z pewnego miasteczka, gdzie ścigano dziewczynkę za sprzedaż lemoniady na ulicy, a pozwolono uciec bandytom, którzy obrabowali bank. „Bo przecież mieli lepszy samochód, a tak w ogóle to, co to za bank”.
Niewielu chce rozmawiać na poważnie, bo to rzeczywiście często jest przykre i wymagające. Lepiej pogadać o pozorach, o dobrych rzeczach, żeby nie było smutno. Po co się martwić problemami? Lepiej zachłysnąć się pozornymi sukcesami. Po co łykać tabletki, skoro można jeść cukierki? Ta niedojrzałość w debacie niestety nie służy Kościołowi. Jest źródłem frustracji dla wiernych i pogłębia kryzys, za który wini się świat, masonerię, wrogów Kościoła i wszelkiego rodzaju teorie spiskowe. W moim przekonaniu Kościół jest słabszy niż sam o sobie myśli, ale jest mocniejszy niż chcieliby tego jego wrogowie.
Życie w iluzji jest przyjemniejsze, ale nie jest ewangeliczne. Prawda ma nas wyzwalać. W przeciwnym razie to człowiek zaczyna „tworzyć” prawdę, która wydaje mu się najwygodniejsza i jedynie słuszna. Tak oto, po raz kolejny, Kościół stanął przed wyzwaniem rzuconym przez Piłata Jezusowi: „Cóż to jest prawda?”. Miejmy nadzieję, że nadejdzie czas opamiętania (nawrócenia), który postawi nas w prawdzie, a Duch, który przyjdzie „pouczy nas o grzechu, sprawiedliwości i sądzie”.