Pobyt w moim rodzinnym mieście wiąże się ze ścisłym rytuałem. Nie będę oczywiście zdradzał wszystkich tajników mego wakacyjnego życia, ale o jednym muszę wspomnieć. Dwukrotnie w ciągu dnia wyruszam na krótką przechadzkę. Zapytany przez znanych mi przechodniów o cel marszu odpowiadam: „Idę na cmentarz”.
Wbrew pozorom odpowiedź ta kryje w sobie przedziwną dwuznaczność. Z jednej strony idę odwiedzić groby moich bliskich zmarłych. Są wśród nich moja mama, dziadkowie, wujkowie, a nawet prababcia i wiele niespokrewnionych ze mną osób. Zabrzmi to sentymentalnie, ale bardzo potrzebuję tych „odwiedzin”. Bez nich czuję się nieswojo. To tak jakbym zapomniał przyklęknąć w kościele. Krótki spacer między grobami, modlitwa, doglądnięcie grobu i wspomnienia, a właściwie mnóstwo wspomnień. Rodzą się pytania i tęsknota. Kto ma lepiej? Ja czy oni?
Z drugiej strony odpowiedź na pytania została już udzielona. Ja przecież też „idę na cmentarz”. Myślę sobie o tym zupełnie na poważnie. Czy to będzie długa droga? Może tylko chwila? Życie drogą jest na cmentarz. Wszystkie inne drogi są na niby. Tylko ta jest warta celu. W duszy pytam własne myśli: Czy i mnie ktoś tu odwiedzi? Czy zapali małą świeczkę?
Kończę zatem w tym momencie, bo już dobrze wiecie, dokąd idę i gdzie spotkać mnie możecie.